Ptasia orkiestra
Obudził mnie łoskot na parapecie. A kiedy podniosłem głowę, ujrzałem za szybą dwa wróble: napuszone, nastroszone i w bojowym nastroju. Trwały tak chwilę, grożąc spojrzeniami - i pewnie znowu skoczyłyby sobie do gardeł, gdyby nie ruch mój zbyt nagły. Ten po lewej - kawał draba z gębą młodego Rambo - zauważył mnie kątem oka. I sekundę potem był już w powietrzu, i zmykał, jakby go kto gonił. Gagatek jeden. Drugi pofrunął za nim - biorąc pewnie to pierzchnięcie przeciwnika za dobrą wróżbę, bo z gardziołka wyrwał mu się bojowy świergot.
Słonko władowało się pełną gębą w okno. Zwlokłem się z łóżka ziewając, po krótkiej szamotaninie z klamką otworzyłem okno. I wraz z rześkim, jeszcze chłodnym rannym powietrzem wsypał się do pokoju jazgot ptasich głosów.
Ćwir fir ćwir! Fiu fiuuu fiuuu fiu! Trrrlillililili! Wróble, trznadle, drozd, sikorki, zięba tu i ówdzie, kos - a w tym zgiełku kilka głosów jeszcze innych, których nie mogłem rozpoznać. I kogut sąsiada.
Znajomki wróble nadleciały znowu, goniąc jeden drugiego wpadły w krzak bzu, zieleniący się już na górze wiosennymi pąkami. Wpadły weń i dawaj się okładać - skrzydłami, dziobami, z lewa, z prawa i na odlew czym popadnie. A wrzasku przy tym narobiły za całe stado. Zaś z gałązki jaśminu - rosnącego kilka metrów dalej i jeszcze szarego całkiem, jeszcze nieprzebudzonego po zimowym odrętwieniu - bijatyce tamtych dwóch przyglądała się z uwagą Pani Wróblowa.
Odezwał się drozd. Przechyliwszy głowę dostrzegłem go na szczycie topoli za drogą. Jego zalotne trele niosły się donośnie i daleko. Bo gdzieś tam, na skraju lasu, mieszka konkurent, też uzdolniony i też gotowy na wszystko. Chociaż rękoczynów (czy może "skrzydłoczynów") w wykonaniu drozdów jeszcze nie widziałem - ci o względy pań rywalizują kulturalnie i z elegancją, niczym owi śpiewacy Wagnera na konkursie pieśniarskim. Chociaż gdy drozd z drozdem zejdą się przypadkiem na jednej gałęzi, to kto ich tam wie...
A jest o co śpiewać, bo te ptaszki są strasznie puszczalskie. Gdy w jednym z badań sprawdzono DNA kilku gatunków ptaków śpiewających, okazało się, że znaczna część potomstwa była z lewego łoża - geny najczęściej pasowały do genów najbliższego sąsiada, ale były też przypadki, że ojcostwa nie dało się ustalić. Więc drozd drze dzioba, że aż miło.
Na moment ucichło. I tylko z oddali, przez szum wiatru docierały głosy śpiewających na polach skowronków. Ten świergot - z jednej strony tak monotonny, z drugiej jednak, gdy się dobrze wsłuchać, mieniący się tysiącami odcieni, zmian barwy i rytmu, wciąż powtarzanymi i wciąż znikającymi frazami - przywodzi mi zawsze na myśl jakieś muzyczne wariacje, jakąś wielką, pozaczasową kompozycję, swoisty kosmos dźwięków zawieszonych w trwaniu.
I znowu harmider. Wróble i sikory w konkursie, kto głośniej. Chociaż teraz to jeszcze nic. Za miesiąc to dopieroż będzie o poranku wrzawa - a gdy zrobi się na tyle ciepło, by spać przy uchylonym oknie, ta ptasia orkiestra będzie zaczynać swoje harce już o bladym świcie, o trzeciej, czwartej nad ranem: będą ptaszki drzeć dzioby, nie dając się uczciwym ludziom wyspać...
Słonko władowało się pełną gębą w okno. Zwlokłem się z łóżka ziewając, po krótkiej szamotaninie z klamką otworzyłem okno. I wraz z rześkim, jeszcze chłodnym rannym powietrzem wsypał się do pokoju jazgot ptasich głosów.
Ćwir fir ćwir! Fiu fiuuu fiuuu fiu! Trrrlillililili! Wróble, trznadle, drozd, sikorki, zięba tu i ówdzie, kos - a w tym zgiełku kilka głosów jeszcze innych, których nie mogłem rozpoznać. I kogut sąsiada.
Znajomki wróble nadleciały znowu, goniąc jeden drugiego wpadły w krzak bzu, zieleniący się już na górze wiosennymi pąkami. Wpadły weń i dawaj się okładać - skrzydłami, dziobami, z lewa, z prawa i na odlew czym popadnie. A wrzasku przy tym narobiły za całe stado. Zaś z gałązki jaśminu - rosnącego kilka metrów dalej i jeszcze szarego całkiem, jeszcze nieprzebudzonego po zimowym odrętwieniu - bijatyce tamtych dwóch przyglądała się z uwagą Pani Wróblowa.
Odezwał się drozd. Przechyliwszy głowę dostrzegłem go na szczycie topoli za drogą. Jego zalotne trele niosły się donośnie i daleko. Bo gdzieś tam, na skraju lasu, mieszka konkurent, też uzdolniony i też gotowy na wszystko. Chociaż rękoczynów (czy może "skrzydłoczynów") w wykonaniu drozdów jeszcze nie widziałem - ci o względy pań rywalizują kulturalnie i z elegancją, niczym owi śpiewacy Wagnera na konkursie pieśniarskim. Chociaż gdy drozd z drozdem zejdą się przypadkiem na jednej gałęzi, to kto ich tam wie...
A jest o co śpiewać, bo te ptaszki są strasznie puszczalskie. Gdy w jednym z badań sprawdzono DNA kilku gatunków ptaków śpiewających, okazało się, że znaczna część potomstwa była z lewego łoża - geny najczęściej pasowały do genów najbliższego sąsiada, ale były też przypadki, że ojcostwa nie dało się ustalić. Więc drozd drze dzioba, że aż miło.
Na moment ucichło. I tylko z oddali, przez szum wiatru docierały głosy śpiewających na polach skowronków. Ten świergot - z jednej strony tak monotonny, z drugiej jednak, gdy się dobrze wsłuchać, mieniący się tysiącami odcieni, zmian barwy i rytmu, wciąż powtarzanymi i wciąż znikającymi frazami - przywodzi mi zawsze na myśl jakieś muzyczne wariacje, jakąś wielką, pozaczasową kompozycję, swoisty kosmos dźwięków zawieszonych w trwaniu.
I znowu harmider. Wróble i sikory w konkursie, kto głośniej. Chociaż teraz to jeszcze nic. Za miesiąc to dopieroż będzie o poranku wrzawa - a gdy zrobi się na tyle ciepło, by spać przy uchylonym oknie, ta ptasia orkiestra będzie zaczynać swoje harce już o bladym świcie, o trzeciej, czwartej nad ranem: będą ptaszki drzeć dzioby, nie dając się uczciwym ludziom wyspać...
Malunek:
Melchior d'Hondekoeter: The Raven Robbed of the Feathers He Wore to Adorn Himself
Melchior d'Hondekoeter: The Raven Robbed of the Feathers He Wore to Adorn Himself
Komentarze
Prześlij komentarz