Pandemia
(...) I tak Nowy Jork powrócił do normalności. „Wszystkie sklepy są otwarte, chodniki obstawione paczkami i pudłami, a na ulicach roi się od wozów i wózków bagażowych ‒ napisał słynny kupiec John Pintard w liście z połowy sierpnia. ‒ Cóż za kontrast w porównaniu z połową lipca, kiedy nasz sklep tekstylny przy Pearl Street robił wrażenie opustoszałego i ponurego niczym ciemna dolina”.
Cholera jednak nie zniknęła. Przecinkowce skryły się prawdopodobnie w wodach zatoki oraz wodach powierzchniowych wokół miasta. (...) cholera stała się mniej widoczna i tym samym wspomnienie epidemii z 1832 roku odeszło w niepamięć. Tymczasem gromadziło się paliwo do wybuchu nowej epidemii.
(...)
Cholera zaatakowała Neapol w 1911 roku. Wydarzyło się to w przeddzień ogólnonarodowych uroczystości z okazji 50. rocznicy zjednoczenia państwa, które miały przyciągnąć miliony turystów. Włoski premier, bardziej zainteresowany ochroną interesów i prestiżu niż zdrowia swoich ludzi, w telegramie wysłanym do krajowych władz zdrowotnych jasno wyraził, że zamierza zlekceważyć Międzynarodową Konwencję Sanitarną. „Nadrzędnym celem jest jak najskuteczniejsze utrzymanie tajemnicy” w kwestii rozprzestrzeniającej się w kraju epidemii cholery, polecił. „Rząd będzie bezlitosny dla wszystkich, którzy okażą się opieszali lub nieudolni”.
Włoskie władze zapewniły sobie milczenie gazet i dziennikarzy. (...) Przechwytywano i cenzurowano telegramy, w których występowało słowo „cholera”. Podsłuchiwano rozmowy telefoniczne osób, które potencjalnie mogły wyjawić informację, i grożono im karą więzienia. Przeprowadzano nocne przeszukania stowarzyszeń medycznych, konfiskując wszelkie materiały edukacyjne dotyczące cholery. Przechowywano co prawda dokumentację wszystkich przypadków zachorowań, lecz na raportach widniał wielki stempel „Tajne” (...) Ofiary cholery były transportowane do szpitali pod osłoną nocy, a miejscowe gazety ogłaszały wszem i wobec: „Cholery nie ma i nigdy nie było!”.
Amerykańskie władze również przystały na zatuszowanie sprawy. „Nie będzie niepotrzebnego rozgłosu w sprawie występowania cholery we Włoszech”, zapewnił spłoszone włoskie władze amerykański sekretarz stanu. Dopóki Włosi obiecywali, że dyskretnie uporają się sami z niewygodnym problemem cholery, Stany Zjednoczone miały ignorować surowe zapisy Międzynarodowej konwencji sanitarnej. „Świadectwa zdrowia po ukończeniu rejsu będą przekazywane w formie zapieczętowanej kapitanowi statku ‒ zapewnił sekretarz stanu. ‒ Ich treść będzie znał wyłącznie konsul oraz oficer medyczny, nawet kapitan nie ma prawa nic wiedzieć”. (...) Francuski rząd również przystał na warunki włoskiej zmowy. Historyk Frank Snowden ocenia, że zatajona epidemia cholery we Włoszech zabiła około 18 tysięcy osób między 1910 a 1912 rokiem i przeniosła się również do Francji i Hiszpanii.
Włoska zmowa była jedną z najbardziej szokujących, ale niestety nie ostatnią. (...) W 2002 roku w Chinach pojawienie się SARS było oficjalną tajemnicą państwową. Rzecznik departamentu zdrowia w prowincji Guangdong powiedział, że informacje na temat zagrażającej epidemii będą upowszechniane wyłącznie przez „partyjne władze do spraw propagandy” i każdemu lekarzowi lub dziennikarzowi informującemu na temat choroby grozi prześladowanie, jak odnotował krytyk Mike Davis. (...) społeczność międzynarodowa i publiczne władze do spraw zdrowia na całym świecie nie miały pojęcia o epidemii.
Dopiero kilka miesięcy później, kiedy ktoś z miejscowych w e-mailu do znajomego wspomniał o tym, co się dzieje w Kantonie, społeczność międzynarodowa dowiedziała się o istnieniu nowego patogenu. Odbiorca wiadomości przekazał ją dalej emerytowanemu kapitanowi marynarki wojennej Stephenowi Cunnionowi, który z kolei w lutym 2003 roku przesłał zapytanie do systemu informowania o chorobach zakaźnych (...) „Dzisiaj rano otrzymałem następujący e-mail ‒ wyjaśnił. ‒ Przeszukałem wasze archiwa i nie znalazłem żadnych informacji na ten temat. Czy coś o tym wiadomo?” Treść e-maila głosiła: „Słyszałeś może coś o epidemii w Kantonie? Mieszka tam mój znajomy z czatu dla nauczycieli i pisze, że szpitale są pozamykane, a ludzie umierają”.
Kiedy informacja o epidemii dotarła do biura Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) w Pekinie, chińskie władzy kontynuowały politykę dezinformacji. Przyznały jedynie, że miało miejsce kilka zgonów z powodu „nietypowego zapalenia płuc”. Grupom badawczym z WHO nie pozwalano ‒ przynajmniej początkowo ‒ przeprowadzić inspekcji szpitali wojskowych, w których leczono pacjentów z SARS. Dopiero gdy mocno zaniepokojona WHO doradziła turystom trzymanie się z daleka od Hongkongu i prowincji Guangdong, chiński minister zdrowia wreszcie publicznie potwierdził istnienie nowego zabójczego wirusa. Ale nawet wtedy minister uparcie twierdził, że rozprzestrzenianie się patogenu zostało zahamowane, a południowe Chiny są bezpieczne, co później okazało się nieprawdą.
(...)
Najbardziej koszmarna epidemia grypy we współczesnym świecie miała miejsce w 1918 roku. Pandemiczny wirus – H1N1 – wzmocnił się i stał się wirulentny w warunkach niezwykłego zatłoczenia, jakie panowało w okopach podczas I wojny światowej. Wirus ten spowodował ponad 40 milionów zgonów na całym świecie, głównie za sprawą bakteryjnego zapalenia płuc, typowego powikłania infekcji wirusowej (dzisiaj zasadniczo byłoby wyleczalne, chyba że wywołałby je szczep odporny na leki). Później po H1N1 przepadł wszelki ślad. Mogło się wydawać, że wirus zniknął. Tak jednak się nie stało. Wycofał się tylko do jakiejś kryjówki, podobnie jak cholera w Nowym Jorku jesienią 1832 roku. I podobnie jak cholera pozostawał uśpiony do czasu, aż wytworzyło się odpowiednio duże zagęszczenie podatnych osób, co pozwoliło mu na kolejny atak. Miało to miejsce niemal 100 lat później, w 2009 roku, i doprowadziło do wybuchu mniej śmiercionośnej, mimo to potężnej pandemii „świńskiej grypy”.
(...)
W Chinach tak samo jak rozrosły się stada drobiu, tak też powiększyły się rozmiary świńskich ferm, doprowadzając jednocześnie do wzrostu prawdopodobieństwa przeskoczenia ptasiej grypy na świnie. Do 1985 roku około 95 procent trzody chlewnej w Chinach żyło w gospodarstwach wiejskich, gdzie hodowano najwyżej jedną lub dwie świnie rocznie[62]. W 2007 roku ponad 70 procent chińskich świń hodowano już na fermach, gdzie żyją ze sobą setki stłoczonych zwierząt. Do 2010 roku Chiny ze stadami liczącymi 660 milionów świń stały się czołowym producentem wieprzowiny ‒ miały połowę trzody chlewnej hodowanej na całym świecie, przewyższając w tym pięciokrotnie takie kraje jak na przykład Stany Zjednoczone.
(...)
Kilka dni po wizycie na targu Jiangcun wybrałam się do Laocunu w Gongming, nielegalnej kolonii trzody chlewnej na słabo zaludnionym terenie przemysłowym, oddalonym o niemal godzinę jazdy od Shenzhen. Wraz z tysiącami świń zamkniętymi w długich niskich barakach zbudowanych z metalowego złomu i bambusa żyje tam około tysiąca hodowców, którzy czynsz za dzierżawę należących do rządu ziemi potajemnie wpłacają synowi członka Komunistycznej Partii Chin. Wzdłuż drogi spacerowały wolno grupy kur i pojedyncze chore świnie, które odłączyły się od stada. Hodowcy w wysokich butach gotowali z odpadków z restauracji i z innych miejsc gęstą paszę, którą rozlewali do koryt, żeby nakarmić świnie.
Objechaliśmy powoli okolicę, starając się nie przyciągać za bardzo uwagi, aż natknęliśmy się na rumianą parę, która zaprosiła nas do swojego baraku. Zobaczyłam tam, z jaką łatwością wirusy grypy świńskiej, ptasiej i ludzkiej mogą mieszać się ze sobą. Tę stojącą na gołej ziemi i przepełnioną fetorem świń budowlę podzielono na kilka mrocznych boksów skąpo wyposażonych w stare materace, jakieś drągi i używane plastikowe torby. W jednym boksie siedziała młoda kobieta zgarbiona nad dymiącym ogniskiem otoczonym kamieniami, obok niej stało wiadro z wodą i pływającymi w niej warzywami. Pranie należące do rodziny suszyło się pod jedną ze ścian. Na wysoko zawieszonej drewnianej półce stała para czerwonych tenisówek.
Jakieś 10 metrów dalej w tym samym baraku tłoczyły się setki chrumkających świń. Było ich tam co najmniej 300, wciśniętych w długie wąskie chlewy przedzielone metrowym pasem błota. Każde ze zwierząt ważyło co najmniej 100 kilogramów, a większość leżała skulona, śpiąc jedne na drugich z ciałami oblepionymi odchodami i resztkami jedzenia. (...) Kiedy przeszliśmy na drugi koniec świńskiego chlewu, ukazał się za nim szeroki płytki staw. Hodowcy powiedzieli nam, że używają go jako gnojowiska, w którym składują odchody świń i hodują jednocześnie ryby. Staw (...) bez wątpienia przyciągał przelatujące ptaki wodne, których skażone wirusami odchody mogły bez najmniejszego problemu wylądować na jednej z wielu świń stłoczonych w hodowli.
(...) Aby załatać dziurę budżetową, WHO włączyła finansowanie prywatne, zbierając tak zwane dobrowolne datki od prywatnych darczyńców, firm i organizacji pozarządowych, a także od krajów. W 1970 roku te dobrowolne datki stanowiły tylko ćwierć całości środków finansowych organizacji. Do 2015 roku wzrosły do ponad trzech czwartych w niemal 4-miliardowym budżecie WHO. Gdyby te dobrowolne datki po prostu zastępowały niedostateczne finansowanie ze środków publicznych, nie miałoby to zbyt wielkiego znaczenia dla funkcjonowania WHO. Tak jednak nie jest. Publiczne finansowanie (z rocznych wpłat krajów członkowskich) nie jest obwarowane żadnymi warunkami. Składki są po prostu zbierane, a do WHO należy decyzja, na co je przeznaczyć. W wypadku prywatnych datków jest niestety inaczej. Decydując się na przekazanie środków finansowych dla WHO, prywatni darczyńcy kupują sobie w niej wpływy. Mogą pomijać priorytety WHO i przekazywać pieniądze na konkretne cele, które leżą im na sercu.
W ten sposób Światowa Organizacja Zdrowia, jak przyznała w wywiadzie dla „New York Timesa” dyrektor generalna agencji Margaret Chan, w działaniach nie kieruje się już globalnymi priorytetami zdrowotnymi, ale raczej interesem prywatnych darczyńców. A interes ten wprowadził i podkreślił wypaczenie działań WHO.
Wiele obrad Światowej Organizacji Zdrowia odbywa się za zamkniętymi drzwiami, więc nie do końca wiadomo, jak wielki jest w rzeczywistości poziom wpływu prywatnych darczyńców, ale konflikt interesów jest tu widoczny gołym okiem. (...) Wraz ze spadkiem wiarygodności WHO przez wpływ prywatnego biznesu zmniejszyła się też zdolność organizacji do przewodzenia ogólnoświatowej reakcji na zagrożenia dla zdrowia publicznego. Podczas epidemii eboli w Afryce Zachodniej w 2014 roku osłabiona WHO nie była w stanie szybko zorganizować działań ją zwalczających. Jak się okazuje, powodem było to, że WHO musiała pójść na kompromis w kwestii zatrudnianych urzędników. Otóż powołano ich raczej ze względów politycznych niż z uwagi na ich zaangażowanie w kwestie światowego zdrowia. Kiedy dotknięte epidemią eboli państwa chciały zatuszować sprawę, aby nie niepokoić przedsiębiorstw wydobywczych i innych inwestorów, powołani na mocy sympatii politycznych miejscowi przedstawiciele WHO nie wyrazili sprzeciwu.
(...)
Są też luki w systemie tam, gdzie nikt nie patrzy. Kiedy piszę tę książkę, całe ciężarówki jedzenia i armie owadów przenoszą choroby przez granice państwowe. (...) W wielu krajach nawet podstawowy nadzór jest rzadkością. (...) Odporne na działanie antybiotyków patogeny, takie jak NDM-1, wykrywane są wyłącznie przez przypadek. W Indiach nie istnieje żaden narodowy system śledzenia infekcji wirusowych. W większości krajów dotkniętych ptasią grypą zwierzęta hodowlane nie są nadzorowane w związku z objawami zarażenia wirusem. To samo dotyczy zresztą ludzi...
Cholera jednak nie zniknęła. Przecinkowce skryły się prawdopodobnie w wodach zatoki oraz wodach powierzchniowych wokół miasta. (...) cholera stała się mniej widoczna i tym samym wspomnienie epidemii z 1832 roku odeszło w niepamięć. Tymczasem gromadziło się paliwo do wybuchu nowej epidemii.
(...)
Cholera zaatakowała Neapol w 1911 roku. Wydarzyło się to w przeddzień ogólnonarodowych uroczystości z okazji 50. rocznicy zjednoczenia państwa, które miały przyciągnąć miliony turystów. Włoski premier, bardziej zainteresowany ochroną interesów i prestiżu niż zdrowia swoich ludzi, w telegramie wysłanym do krajowych władz zdrowotnych jasno wyraził, że zamierza zlekceważyć Międzynarodową Konwencję Sanitarną. „Nadrzędnym celem jest jak najskuteczniejsze utrzymanie tajemnicy” w kwestii rozprzestrzeniającej się w kraju epidemii cholery, polecił. „Rząd będzie bezlitosny dla wszystkich, którzy okażą się opieszali lub nieudolni”.
Włoskie władze zapewniły sobie milczenie gazet i dziennikarzy. (...) Przechwytywano i cenzurowano telegramy, w których występowało słowo „cholera”. Podsłuchiwano rozmowy telefoniczne osób, które potencjalnie mogły wyjawić informację, i grożono im karą więzienia. Przeprowadzano nocne przeszukania stowarzyszeń medycznych, konfiskując wszelkie materiały edukacyjne dotyczące cholery. Przechowywano co prawda dokumentację wszystkich przypadków zachorowań, lecz na raportach widniał wielki stempel „Tajne” (...) Ofiary cholery były transportowane do szpitali pod osłoną nocy, a miejscowe gazety ogłaszały wszem i wobec: „Cholery nie ma i nigdy nie było!”.
Amerykańskie władze również przystały na zatuszowanie sprawy. „Nie będzie niepotrzebnego rozgłosu w sprawie występowania cholery we Włoszech”, zapewnił spłoszone włoskie władze amerykański sekretarz stanu. Dopóki Włosi obiecywali, że dyskretnie uporają się sami z niewygodnym problemem cholery, Stany Zjednoczone miały ignorować surowe zapisy Międzynarodowej konwencji sanitarnej. „Świadectwa zdrowia po ukończeniu rejsu będą przekazywane w formie zapieczętowanej kapitanowi statku ‒ zapewnił sekretarz stanu. ‒ Ich treść będzie znał wyłącznie konsul oraz oficer medyczny, nawet kapitan nie ma prawa nic wiedzieć”. (...) Francuski rząd również przystał na warunki włoskiej zmowy. Historyk Frank Snowden ocenia, że zatajona epidemia cholery we Włoszech zabiła około 18 tysięcy osób między 1910 a 1912 rokiem i przeniosła się również do Francji i Hiszpanii.
Włoska zmowa była jedną z najbardziej szokujących, ale niestety nie ostatnią. (...) W 2002 roku w Chinach pojawienie się SARS było oficjalną tajemnicą państwową. Rzecznik departamentu zdrowia w prowincji Guangdong powiedział, że informacje na temat zagrażającej epidemii będą upowszechniane wyłącznie przez „partyjne władze do spraw propagandy” i każdemu lekarzowi lub dziennikarzowi informującemu na temat choroby grozi prześladowanie, jak odnotował krytyk Mike Davis. (...) społeczność międzynarodowa i publiczne władze do spraw zdrowia na całym świecie nie miały pojęcia o epidemii.
Dopiero kilka miesięcy później, kiedy ktoś z miejscowych w e-mailu do znajomego wspomniał o tym, co się dzieje w Kantonie, społeczność międzynarodowa dowiedziała się o istnieniu nowego patogenu. Odbiorca wiadomości przekazał ją dalej emerytowanemu kapitanowi marynarki wojennej Stephenowi Cunnionowi, który z kolei w lutym 2003 roku przesłał zapytanie do systemu informowania o chorobach zakaźnych (...) „Dzisiaj rano otrzymałem następujący e-mail ‒ wyjaśnił. ‒ Przeszukałem wasze archiwa i nie znalazłem żadnych informacji na ten temat. Czy coś o tym wiadomo?” Treść e-maila głosiła: „Słyszałeś może coś o epidemii w Kantonie? Mieszka tam mój znajomy z czatu dla nauczycieli i pisze, że szpitale są pozamykane, a ludzie umierają”.
Kiedy informacja o epidemii dotarła do biura Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) w Pekinie, chińskie władzy kontynuowały politykę dezinformacji. Przyznały jedynie, że miało miejsce kilka zgonów z powodu „nietypowego zapalenia płuc”. Grupom badawczym z WHO nie pozwalano ‒ przynajmniej początkowo ‒ przeprowadzić inspekcji szpitali wojskowych, w których leczono pacjentów z SARS. Dopiero gdy mocno zaniepokojona WHO doradziła turystom trzymanie się z daleka od Hongkongu i prowincji Guangdong, chiński minister zdrowia wreszcie publicznie potwierdził istnienie nowego zabójczego wirusa. Ale nawet wtedy minister uparcie twierdził, że rozprzestrzenianie się patogenu zostało zahamowane, a południowe Chiny są bezpieczne, co później okazało się nieprawdą.
(...)
Najbardziej koszmarna epidemia grypy we współczesnym świecie miała miejsce w 1918 roku. Pandemiczny wirus – H1N1 – wzmocnił się i stał się wirulentny w warunkach niezwykłego zatłoczenia, jakie panowało w okopach podczas I wojny światowej. Wirus ten spowodował ponad 40 milionów zgonów na całym świecie, głównie za sprawą bakteryjnego zapalenia płuc, typowego powikłania infekcji wirusowej (dzisiaj zasadniczo byłoby wyleczalne, chyba że wywołałby je szczep odporny na leki). Później po H1N1 przepadł wszelki ślad. Mogło się wydawać, że wirus zniknął. Tak jednak się nie stało. Wycofał się tylko do jakiejś kryjówki, podobnie jak cholera w Nowym Jorku jesienią 1832 roku. I podobnie jak cholera pozostawał uśpiony do czasu, aż wytworzyło się odpowiednio duże zagęszczenie podatnych osób, co pozwoliło mu na kolejny atak. Miało to miejsce niemal 100 lat później, w 2009 roku, i doprowadziło do wybuchu mniej śmiercionośnej, mimo to potężnej pandemii „świńskiej grypy”.
(...)
W Chinach tak samo jak rozrosły się stada drobiu, tak też powiększyły się rozmiary świńskich ferm, doprowadzając jednocześnie do wzrostu prawdopodobieństwa przeskoczenia ptasiej grypy na świnie. Do 1985 roku około 95 procent trzody chlewnej w Chinach żyło w gospodarstwach wiejskich, gdzie hodowano najwyżej jedną lub dwie świnie rocznie[62]. W 2007 roku ponad 70 procent chińskich świń hodowano już na fermach, gdzie żyją ze sobą setki stłoczonych zwierząt. Do 2010 roku Chiny ze stadami liczącymi 660 milionów świń stały się czołowym producentem wieprzowiny ‒ miały połowę trzody chlewnej hodowanej na całym świecie, przewyższając w tym pięciokrotnie takie kraje jak na przykład Stany Zjednoczone.
(...)
Kilka dni po wizycie na targu Jiangcun wybrałam się do Laocunu w Gongming, nielegalnej kolonii trzody chlewnej na słabo zaludnionym terenie przemysłowym, oddalonym o niemal godzinę jazdy od Shenzhen. Wraz z tysiącami świń zamkniętymi w długich niskich barakach zbudowanych z metalowego złomu i bambusa żyje tam około tysiąca hodowców, którzy czynsz za dzierżawę należących do rządu ziemi potajemnie wpłacają synowi członka Komunistycznej Partii Chin. Wzdłuż drogi spacerowały wolno grupy kur i pojedyncze chore świnie, które odłączyły się od stada. Hodowcy w wysokich butach gotowali z odpadków z restauracji i z innych miejsc gęstą paszę, którą rozlewali do koryt, żeby nakarmić świnie.
Objechaliśmy powoli okolicę, starając się nie przyciągać za bardzo uwagi, aż natknęliśmy się na rumianą parę, która zaprosiła nas do swojego baraku. Zobaczyłam tam, z jaką łatwością wirusy grypy świńskiej, ptasiej i ludzkiej mogą mieszać się ze sobą. Tę stojącą na gołej ziemi i przepełnioną fetorem świń budowlę podzielono na kilka mrocznych boksów skąpo wyposażonych w stare materace, jakieś drągi i używane plastikowe torby. W jednym boksie siedziała młoda kobieta zgarbiona nad dymiącym ogniskiem otoczonym kamieniami, obok niej stało wiadro z wodą i pływającymi w niej warzywami. Pranie należące do rodziny suszyło się pod jedną ze ścian. Na wysoko zawieszonej drewnianej półce stała para czerwonych tenisówek.
Jakieś 10 metrów dalej w tym samym baraku tłoczyły się setki chrumkających świń. Było ich tam co najmniej 300, wciśniętych w długie wąskie chlewy przedzielone metrowym pasem błota. Każde ze zwierząt ważyło co najmniej 100 kilogramów, a większość leżała skulona, śpiąc jedne na drugich z ciałami oblepionymi odchodami i resztkami jedzenia. (...) Kiedy przeszliśmy na drugi koniec świńskiego chlewu, ukazał się za nim szeroki płytki staw. Hodowcy powiedzieli nam, że używają go jako gnojowiska, w którym składują odchody świń i hodują jednocześnie ryby. Staw (...) bez wątpienia przyciągał przelatujące ptaki wodne, których skażone wirusami odchody mogły bez najmniejszego problemu wylądować na jednej z wielu świń stłoczonych w hodowli.
(...) Aby załatać dziurę budżetową, WHO włączyła finansowanie prywatne, zbierając tak zwane dobrowolne datki od prywatnych darczyńców, firm i organizacji pozarządowych, a także od krajów. W 1970 roku te dobrowolne datki stanowiły tylko ćwierć całości środków finansowych organizacji. Do 2015 roku wzrosły do ponad trzech czwartych w niemal 4-miliardowym budżecie WHO. Gdyby te dobrowolne datki po prostu zastępowały niedostateczne finansowanie ze środków publicznych, nie miałoby to zbyt wielkiego znaczenia dla funkcjonowania WHO. Tak jednak nie jest. Publiczne finansowanie (z rocznych wpłat krajów członkowskich) nie jest obwarowane żadnymi warunkami. Składki są po prostu zbierane, a do WHO należy decyzja, na co je przeznaczyć. W wypadku prywatnych datków jest niestety inaczej. Decydując się na przekazanie środków finansowych dla WHO, prywatni darczyńcy kupują sobie w niej wpływy. Mogą pomijać priorytety WHO i przekazywać pieniądze na konkretne cele, które leżą im na sercu.
W ten sposób Światowa Organizacja Zdrowia, jak przyznała w wywiadzie dla „New York Timesa” dyrektor generalna agencji Margaret Chan, w działaniach nie kieruje się już globalnymi priorytetami zdrowotnymi, ale raczej interesem prywatnych darczyńców. A interes ten wprowadził i podkreślił wypaczenie działań WHO.
Wiele obrad Światowej Organizacji Zdrowia odbywa się za zamkniętymi drzwiami, więc nie do końca wiadomo, jak wielki jest w rzeczywistości poziom wpływu prywatnych darczyńców, ale konflikt interesów jest tu widoczny gołym okiem. (...) Wraz ze spadkiem wiarygodności WHO przez wpływ prywatnego biznesu zmniejszyła się też zdolność organizacji do przewodzenia ogólnoświatowej reakcji na zagrożenia dla zdrowia publicznego. Podczas epidemii eboli w Afryce Zachodniej w 2014 roku osłabiona WHO nie była w stanie szybko zorganizować działań ją zwalczających. Jak się okazuje, powodem było to, że WHO musiała pójść na kompromis w kwestii zatrudnianych urzędników. Otóż powołano ich raczej ze względów politycznych niż z uwagi na ich zaangażowanie w kwestie światowego zdrowia. Kiedy dotknięte epidemią eboli państwa chciały zatuszować sprawę, aby nie niepokoić przedsiębiorstw wydobywczych i innych inwestorów, powołani na mocy sympatii politycznych miejscowi przedstawiciele WHO nie wyrazili sprzeciwu.
(...)
Są też luki w systemie tam, gdzie nikt nie patrzy. Kiedy piszę tę książkę, całe ciężarówki jedzenia i armie owadów przenoszą choroby przez granice państwowe. (...) W wielu krajach nawet podstawowy nadzór jest rzadkością. (...) Odporne na działanie antybiotyków patogeny, takie jak NDM-1, wykrywane są wyłącznie przez przypadek. W Indiach nie istnieje żaden narodowy system śledzenia infekcji wirusowych. W większości krajów dotkniętych ptasią grypą zwierzęta hodowlane nie są nadzorowane w związku z objawami zarażenia wirusem. To samo dotyczy zresztą ludzi...
Sonia Shah: Epidemia. Od dżumy, przez HIV, po ebolę. Przełożyła Małgorzata Rost
Horace Vernet: Study for Cholera Aboard The Melpomene
Hugh Breckenridge: Pestilence
Victor van de Lande: Goodbye
Horace Vernet: Study for Cholera Aboard The Melpomene
Hugh Breckenridge: Pestilence
Victor van de Lande: Goodbye
Cóż- wszystkie pandemie bywały głównie z przeludnienia i "szlajania" się ludności w poszukiwaniu nowego, lepszego miejsca do życia. Teraz wszyscy kręcą się po świecie jakby mieli motorki w tyłkach. Oczywiście kwestia przestrzegania higieny też ma tu znaczenie.
OdpowiedzUsuńCiągnęło mnie w różne strony świata, ale ponieważ jednak większość swego życia spędziłam w PRL to niewiele z tego wyszło. Ale do Chin jakoś nigdy nie miałam "ciągot", podobnie do Indii, choć lubię indyjskie przyprawy.
Trafiłam tu z bloga Torlina i jeżeli mnie nie przepędzisz- trochę tu pozaglądam .
Proszę zaglądać i rozglądać się do woli :)
OdpowiedzUsuńCo do przeludnienia, to pojęcie trochę względne, tu raczej należałoby mówić o dostatecznie dużej gęstości zaludnienia. Wędrówki i kontakty z innymi też, ale dochodzi jeszcze trzeci czynnik: hodowla zwierząt na większą skalę. Bo niemal wszystkie zarazy, które nękały i nękają ludzkość, są pochodzenia odzwierzęcego, zwierzęce patogeny w skutek mutacji nabywają zdolność do infekowania ludzi. I tak się to kręci.