Człowiek w jesiennym świetle (1)

(...) Ludzie muszą pamiętać, twierdził, że „teatr to fabryka sztuczek, gdzie prawda nie ma znaczenia, gdzie to, co naturalne, jest bez wartości, gdzie jedyne, co widzimy, to zręczne sztuczki, których tajniki są niedostępne dla oglądających”.

Sam kosmos daje dowody – na nieskończenie większą skalę – że jest właśnie taką fabryką sztuczek, zestawieniem świateł, które nieustannie się zmieniają, a sami aktorzy są zmiennokształtnymi, wydłużonymi cieniami czegoś innego. Być może w sensie, w jakim ludzie używają słowa „naturalny”, we wszechświecie nie ma nic naturalnego; lub, w najlepszym razie, świat jest naturalny tylko w tym, że jest nienaturalny, jak jakiś pstrokaty, zmieniający kolor kameleon.

(...)

Człowiek nie jest bardziej naturalny niż świat. W rzeczywistości jest on, jak widzieliśmy, twórcą widmowego wszechświata, który nazywamy kulturą — potężnego królestwa kształtów chmur, idei, możliwości, bogów i miast, które wraz ze śmiercią człowieka przepadną w nicości.

Niektóre krajobrazy, jak wiemy, odrzucają historię; niektóre wymazują ją tak całkowicie, że nigdy nie zostanie odnaleziona; w jeszcze innych zła przeszłość zniewala żyjących. Doświadczyłem wszystkich w moim życiu, ale tylko w jednym miejscu zbliżająca się przyszłość zdominowała moje poczucie teraźniejszości. Stało się to w kraterze stworzonym przez człowieka na Ziemi – ale by dotrzeć do tego punktu, muszę obrać dłuższą drogę i zacząć tam, gdzie czas stracił swoje znaczenie. Zdarzyło się to wiele lat temu w Wyoming, gdzieś na skraju pasma Absaroka, w okolicach źródeł rzeki Bighorn. Wstąpiłem w dziką, jesienną krainę osik, urwisk i górskich łąk. To była pora złotego światła. Byłem wtedy młodym i zahartowanym wędrowcem, ale młodość niewiele miała wspólnego z tym, co czułem. W tym kraju czas nie istniał. Był tylko dźwięk wody spieszącej po kamieniach do nieznanego celu — wody, która szumiała i bulgotała, zagłuszając dźwięk ludzkich głosów.

Gdzieś u brzegu strumienia natknąłem się na opuszczone stanowisko archeologiczne: odłamki jaspisowych grotów pochodziły sprzed jakichś dziesięciu tysięcy lat. Jednak, powtarzam, był to kraj, w którym czas nie miał mocy – niebo go nie znało, osiki go nie słyszały, rzeka rozmawiała sama z sobą aż do chwili, gdy pojawił się człowiek, i tak samo będzie rozmawiać, gdy człowiek odejdzie.

Stojąc obok srebrzystych osik, w górskim świetle, patrzyłem na czas tak odległy, że aż bezsensowny – a jednak zdawało się, że za chwilę płomień może znowu buchnąć z popiołu wygasłego ogniska, a między drzewami pojawią się dawni myśliwi. Mój gatunek nie ma i nigdy nie miał znaczenia w tych górach.

Znowu poczułem to światło – światło, które przez pustkę padało na inne, osobne światy. Żaden ptak nie śpiewał, nie poruszało się żadne zwierzę. Na zachodzie wysokie, ośnieżone pasma górskie wznosiły się czyste i zimne. Było to miejsce, w którym tak samo łatwo można spotkać przyszłość, jak i przeszłość. Trzepoczące osiki nie narzucały jednak wyboru, a ja, młodzieniec bez wspomnień, zostawiłem je w spokoju. Miejsce to było obojętne na pory roku, podobnie jak obojętny był potok, który przelewał się przez głazy tak w lecie, jak i w głębokim śniegu.

Rozbiłem obóz w małym gaju i z wrażeniem jakiejś niekompletności czekałem na wiadomość, której nigdy nie wysłano. Filozof Jacques Maritain zauważył kiedyś, że dla Boga nie ma przyszłości. Natrafiłem na coś, co wydawało się fragmentem dni sprzed stworzenia. Byłem jednak zwykłym śmiertelnikiem – zamarłem przy strumieniu, czując coraz większy niepokój. W moim słabym ciele zredukowałem upływ czasu do nieistotnego punktu. Poruszałem się w sferze poza czasem, a mimo to wlokłem czas ze sobą w coraz bardziej wyczerpującym wysiłku. Jeśli człowiek jest istotą stworzoną do wyboru, tutaj zostało mi to odmówione. Musiałem czekać, gdyż wiadomość z przyszłości nie mogła tu dotrzeć. Tutaj była czysta, pozaczasowa natura, zostawiona sobie jak obrobione kamienie czerwonych ludzi, którzy nie mieli historii. Światożercy, przeciwnie, z ich nieposkromionym apetytem, szybko pochłaniają naturę: czują, że się wyczerpuje. Jak wszystkie organizmy zarodnikowe, mają instynktowną potrzebę wzlotu. Potrzebują więcej niż futro pantery czy skóra bawołu, więcej niż jedna planeta może zaoferować. Potrzebują wciąż czegoś nowego, tak że w końcu muszą zwrócić się ku innym światom.

Jako że wiadomość nie nadeszła, poszedłem dalej. Mogłem, jak sądzę, zostać tam i być bezpieczny. Tam, wśród kamieni, mogłem bez końca wahać się i być zapomnianym; albo mogłem po prostu rozpuścić się w świetle, które nie pochodziło z żadnej pory roku, lecz z wieczności. W końcu jednak podążyłem drogą w dół rzeki i rozsądnie wróciłem do rzeczywistości. Czas objął mnie znowu, ale nie w zwykły sposób. Chwilami nieomal słyszałem to, na co wcześniej daremnie czekałem; lub też, może, w jakiś sposób przypominałem to sobie. To było coś jak blizna w psychice, ślad po jakimś niezwykłym doznaniu.

(...)

Należę do gatunku najdziwniejszych organizmów na planecie. Jestem jednym ze światożerców – w okresie, gdy gatunek ten splądrował ziemię i zamierza wypuścić swoje zarodniki w kosmos. Jako archeolog wiem również, że nasze możliwości pustoszenia planety zmieniają się w czasie. Kiedy rozpoczyna się dojrzała faza naszego istnienia, walczymy zarówno z czarem dzieciństwa, tkwiącym w pamięci, jak i z pragnieniem jego ukrycia pod warstwami betonu i gigantycznych kamieni. Tak jak inni w ostatnim stadium ery miast, jestem anachronizmem, dzieckiem umierającego światła. Ci, których przeznaczeniem jest przyszłość, mogą nie ufać mojemu głosowi. Wiem tylko, że to, co mówię, pochodzi z krainy poza czasem, do której wróciłem – z zimnych tundr i z pierwotnych przestrzeni, a nie z ludzkiego doświadczenia.




Loren Eiseley: The Invisible Pyramid. Fragment rozdziału Man in the Autumn Light. Przekład mój, innego nie ma.
Ilustracja: Autumn morning. Biblioteka Kongresu, 1895.

Komentarze